Chiny zmieniają Unię Europejską.
Czy ekspansja Chin to wystarczający argument, by usankcjonować pomoc publiczną państw Unii dla ich najważniejszych rodzimych firm? Jeszcze w tym roku w Komisji Europejskiej ma powstać plan działań ograniczających niepożądane chińskie działania. Niemcy stawiają na protekcjonizm
Czy ekspansja Chin i silna konkurencja ich przedsiębiorstw to argument na tyle silny, by odłożyć na bok zasadę wstrzemięźliwości państwa w udzielaniu publicznej pomocy finansowej rodzimym firmom? A do tego właśnie sprowadza się argumentacja kolejnych europejskich rządów i coraz większej grupy ekonomistów.
Dalia Marin, profesor ekonomii w Technical University w Monachium, uważa, że wobec chińskiej ekspansji gospodarczej ważniejszy niż swobodna i niewspomagana przez rządy narodowe konkurencja firm jest cel nadrzędny, jakim jest rozwój europejskiego przemysłu samochodowego i utrzymanie produkcji aut na Starym Kontynencie. W swoim eseju dla Project Syndicate pisze, że „niemiecki rząd ma prawo wspierać krajowych producentów samochodów”. Argumentuje to tym, że jeśli Europa zrezygnuje z przemysłu motoryzacyjnego, to straci wiedzę i źródło przyszłego wzrostu.
Jej zdaniem to jeden z głównych sektorów opartych na wiedzy, których rozwój zależał będzie od nowych technologii i sztucznej inteligencji (SI). A ponieważ dla Chin, głównego dziś niemieckiego konkurenta, ten obszar jest najważniejszy – najwięcej na świecie inwestują w SI – to tę właśnie flankę należy wzmocnić pomocą państwa. Tak jak od kilku lat robi to komunistyczny rząd Chin.
„Aby przeciwdziałać wyzwaniu, Niemcy i Europa powinny zareagować własnymi dotacjami na sektory oparte na wiedzy. Europejski przemysł motoryzacyjny jest oczywistym kandydatem do takiego wsparcia”, uważa Dalia Marin. Wylicza, że Chiny produkują 69 proc. baterii do samochodów elektrycznych, Europa zaledwie 4 proc. Nie zgadza się z założeniem, że tańsza produkcja aut w Chinach będzie bardziej korzystna dla użytkowników. Wprawdzie auta z Chin byłyby tańsze, pisze Marin, ale rezygnacja z tej branży oznacza jednocześnie rezygnację z rozwoju sztucznej inteligencji, a co za tym idzie rezygnację z rozwoju wielu innych sektorów.
Marin pisze przemiennie o europejskiej i niemieckiej branży auto-moto, uznając, że to interes wspólnotowy, przecież jednak ma na myśli przede wszystkim przemysł własnego kraju. W końcu to Volkswagen Group otwiera listę największych światowych producentów aut. I to ten koncern stoi przed perspektywą wielomilionowych kar za przekroczenie emisji CO2 – według stanu na ten rok Volkswagen może zapłacić w 2021 r. ponad 9 mld euro kar (75 proc. rocznych dochodów koncernu). Ekonomistka przywołuje nową strategię przemysłową przedstawioną w lutym przez ministra gospodarki Niemiec Petera Altmaiera, w której autor koncentruje się – co oczywiste – na zbudowaniu nowych szans dla własnej, a nie wspólnej gospodarki, opierając się na pomysłach protekcjonizmu w czystej postaci.
Dalia Marin i minister Altmaier nie są osamotnieni w swoim podejściu – większość europejskich krajów widzi dziś potrzebę wzrostu potencjału dużych firm, zwłaszcza w sektorach o charakterze strategicznym. Największe gospodarki chcą zaś dodatkowo chronić kluczowe podmioty przed wrogim przejęciem koncernów chińskich. Każdy chętnie zamknąłby pod kloszem swoich ulubieńców. Czy precedens nie otworzy jednak drzwi innym protekcjonistycznym pomysłom, nie ograniczonym już tylko do azjatyckiego konkwistadora?
Paradoksalnie liderem protekcjonistycznego lobbingu został najsilniejszy unijny kraj, który niejednokrotnie przypominał innym krajom członkowskim o tym, że pomoc publiczna to zło. Perspektywę Niemców zmieniło jedno wydarzenie. Dokładniej – transakcja: przejęcie przez Chińczyków niemieckiej spółki technologicznej Kuka. Niemcy wyciągnęli z tego wnioski – uznali, że jednak kapitał ma narodowość. Celem Ministerstwa Gospodarki RFN stało się wówczas ustanowienie na poziomie unijnym regulacji pozwalających uzyskać możliwość kontrolowania prób przejęcia przez podmioty spoza UE firm „dysponujących kluczową technologią o szczególnym znaczeniu dla postępu przemysłowego”. I ten cel mają coraz bliżej. 22 marca tego roku wzmocnienie bazy gospodarczej UE, jak to nazwano, i przygotowanie stanowiska na szczyt UE-Chiny były głównym tematami szczytu Rady Europejskiej.
Z konkretów: Do marca 2020 Komisja Europejska przygotuje plan pogłębienia i wzmocnienia jednolitego rynku. Wcześniej jednak, bo jeszcze w tym roku, KE ma przedstawić długoterminową wizję przemysłu UE wraz z konkretnymi działaniami służącymi jego wzmocnieniu. Na rynku wewnętrznym służyć temu ma zwiększenie inwestycji w badania nad innowacjami.
Jeśli chodzi o współpracę z rynkami trzecimi, to tym razem, po latach niepowodzeń w oczekiwaniu na wzajemność strony chińskiej, Unia przechodzi do ofensywy. Na partnerów spoza UE, którzy postawią na wyłącznie jednostronne korzyści, szykuje bat w postaci nowego instrumentu pn. międzynarodowe zamówienia publiczne.
Bruksela zamierza wymusić większą wzajemność w udzielaniu zamówień publicznych dla firm z UE poza jej obszarem. Chce zwalczać protekcjonizm rynków, które chętnie ekspediują swoje firmy do krajów Unii, ale niechętnie wpuszczają na swój obszar firmy unijne. KE ocenia, że niedostępna dla firm europejskich jest ponad połowa światowego rynku zamówień publicznych wartego 8 bln euro.
Europejski rynek zamówień publicznych KE wycenia na 2,4 bln euro i chwali się, że jest otwarty dla każdego inwestora bez ograniczeń – przykładowo chińskie firmy realizowały dwa wielkie przedsięwzięcia: budowały most w Chorwacji za 345 mln euro i infrastrukturę wodną w Polsce za 53 mln euro. Z badania Baker McKenzie i grupy Rhodium Group wynika, że łączna wartość chińskich bezpośrednich inwestycji zrealizowanych w Europie w 2018 roku spadła o 70 proc. w porównaniu z rokiem poprzednim – 22,5 mld dol. vs 80 mld dol. Wzrósł natomiast udział prywatnych chińskich inwestorów, spoza firm państwowych, z 14 do 60 proc.
Nowe narzędzie unijne z jednej strony ma pomóc firmom europejskim w realizacji dużych, często miliardowych, inwestycji w Chinach czy Indiach (to największe na świecie rynki zamówień publicznych). Z drugiej – jeśli lokalny rząd nie umożliwi udziału partnerowi z UE (KE uzna, że na rynkach zamówień publicznych w krajach nienależących do UE stosuje się środki ograniczające lub dyskryminujące wobec firm z UE) – pozwala Komisji zastosować środki ograniczające dostęp przedsiębiorstw, towarów i usług z danego państwa trzeciego do europejskiego rynku zamówień publicznych.
Do połowy pierwszego półrocza KE zobowiązała się opublikować wytyczne dotyczące udziału zagranicznych oferentów w unijnym rynku zamówień publicznych oraz wprowadzania na ten rynek towarów zagranicznych – mają one dotyczyć nie tylko cen, ale również wysokich norm pracy i norm środowiskowych. Ze względu na europejskie wybory przyjęcie nowego mechanizmu może się przesunąć na początek kolejnego roku, ale na pewno nie należy spodziewać się jego odrzucenia.
To nie wszystko. W komunikacie KE czytamy: „Aby w pełni rozwiązać problem zakłóceń na rynku wewnętrznym, które są efektem posiadania przez państwa trzecie udziałów w majątku krajowym, a także stosowania finansowania ze środków publicznych, Komisja określi przed końcem 2019 r., w jaki sposób uzupełnić luki w prawie UE. W celu wykrywania ryzyka dla bezpieczeństwa wynikającego z inwestycji zagranicznych w krytyczne aktywa, technologie i infrastrukturę oraz zwiększania świadomości na temat takich zagrożeń państwa członkowskie powinny zapewnić szybkie, pełne i skuteczne wdrożenie rozporządzenia w sprawie monitorowania bezpośrednich inwestycji zagranicznych”. (Portal wnp.pl wylicza, że aż 83 proc. chińskich bezpośrednich inwestycji w UE z 2018 r. mogłoby zostać objętych tym mechanizmem).
Unia Europejska wysyła więc wyraźny sygnał, że czasy nieskrępowanego buszowania po rynku UE kończą się.
Największym gospodarkom UE to jednak nie wystarcza. Minister Altmaier w swoim programie proponuje stworzenie funduszu inwestycyjnego, z którego środków rząd miałby finansować wykup udziałów w firmach strategicznych narażonych na zagraniczne (czytaj: chińskie) przejęcie. Jeśli jednak harmonogram budowania narodowych czempionów i ochrona przed konkurencją (w tym przed przejęciem) przewiduje finansowe zaangażowanie państwa, to czy przy okazji nie zdusi jednej z najważniejszych zasad wspólnotowego rynku – wolnej konkurencji? Ponadto, jak wyjaśnić światu sens działań antyprotekcjonistycznych Unii skoro jej największy kraj członkowski zamierza u siebie rozplenić takie rozwiązanie w najczystszej jego postaci? Ingerencja państwa w gospodarce jest jednym z obszarów sporu członków WTO. Kraje unijne, Japonia i USA do niedawna przyjmowały, że mieszanie się państwa może skutkować nieuczciwą konkurencją. „Ingerencja rządu może skutkować np. wzrostem konkurencyjności rodzimych producentów względem zagranicznych firm. Często w tym kontekście wspomina się o udzielaniu subsydiów przez instytucje publiczne, np. w postaci tanich kredytów. (…) Istotnym elementem zaburzania uczciwej konkurencji jest też słaba ochrona własności intelektualnej czy przymusowy transfer technologii. O powyższe działania oskarżane są przede wszystkim Chiny, przez co zarówno UE, jak i USA odmówiły uznania ich za gospodarkę rynkową”, pisze Damian Wnukowski, analityk Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych.
Co najmniej kilka z tych krajów nie chce dziś o tym pamiętać. Wobec zagrożenia z Chin USA domagają się głębokiej reformy WTO.
– Dla firm z Polski i innych krajów środkowej Europy, ale także z Danii czy Holandii to nie chińskie podmioty są dziś największym zagrożeniem, lecz protekcjonistyczne zapędy Niemiec i Francji. Pomysł większej ingerencji państwa jest sprzeczny z interesem krajów, które nie mają tak wielkich koncernów, jak Niemcy i Francja. Konflikt będzie narastał – mówi Piotr Arak, dyrektor Polskiego Instytutu Ekonomicznego.
Trzeba przyznać, że Komisja Europejska bardzo się stara, by nie wylać dziecka z kąpielą. Uznając potrzebę ochrony przed nieuczciwymi praktykami partnerów, którzy zasady wolnego rynku traktują wybiórczo według potrzeb, nie ulega łatwo naciskom krajów członkowskich. Dwa koncerny – francuski Alstom i niemiecki Siemens – próbowały, powiedzmy to wprost, wykorzystać falę niechęci do chińskich inwestorów, by szybciej popłynąć do przodu. Argumentowały bowiem, że potrzebna jest silniejsza przeciwwaga dla największego na świecie producenta taboru kolejowego – China Railroad Rolling Stock Corporation (CRRC). KE powiedziała jednak nie, uznając, że obie firmy już dominują w swoich sektorach, a fuzja dałaby im monopol pozwalający dyktować warunki i ceny w wielu europejskich krajach. Po tej decyzji minister gospodarki Francji oskarżył KE o sprzyjanie Chinom.
Piotr Arak przekonuje, że w XXI wieku tworzenie gigantycznych korporacji nie jest właściwą odpowiedzią na technologiczne wyzwania, z którymi musi konkurować Europa.
– Jedyną odpowiedzią jest po prostu rozwój firm technologicznych. Dyskusja nad europejską strategią rozwoju przemysłu daje nam szansę na wypracowanie takich działań i uruchomienie konkretnych projektów. Taka debata pozwala także na wyeliminowanie zbędnych działań konkurencyjnych w ramach UE – mówi szef PIE.
To nawiązanie między innymi do planów budowy fabryki baterii elektrycznych – taki plan ma dziś Polska, ale mają go także Niemcy, największy producent aut na świecie. Pozytywnie ocenia go w eseju przywołanym na początku ekonomistka Dalia Marin.
To z kolei każe się zastanowić do którego momentu naszemu największemu partnerowi handlowemu zależy na ochronie przed niekontrolowaną inwazją z Dalekiego Wschodu, a na ile próbuje wykorzystać sytuację do zwiększenia własnej przewagi na rynku wewnętrznym. Niemieckie media od wielu miesięcy sceptycznie opisują perspektywy gospodarki Niemiec, co przywołuje w swoim tekście Andrzej Godlewski: „Wśród największych koncernów świata występuje wiele niemieckich nazw, ale prawie nie ma tam nikogo z branży high-tech. To się zemści.(…) Niemieckie korporacje wydają się należeć bardziej do ściganych niż do myśliwych”.
Europa Zachodnia miała kilkadziesiąt lat na wypracowanie rozwiązań, które pozwoliłyby jej głównym graczom znaleźć się w czołówce światowej. Dlaczego tak się nie stało? Raczej nie z powodu braku środków. Niemcy i Francja zadowalały się osiągnięciami klasycznego przemysłu. Zabrakło wizji, którą miały Stany Zjednoczone, Korea, Japonia, a którą ostatnio chwalą się Chiny. To prawda, w żadnym z tych krajów wielu czempionów nie miałoby szansy bez wsparcia państwa, ale też w każdym można znaleźć przykłady firm bardzo zaawansowanych technologicznie, które skrzydła rozwinęły samodzielnie. Chińskie firmy stały się tak silnym zagrożeniem nie tylko dlatego, że są na stałej kroplówce władzy, ale również z tego powodu, że europejska gospodarka jest słaba i mało mobilna. Żeby nie powiedzieć nieruchawa.
Czy w takiej sytuacji szklany klosz to wystarczająco silna zapora? Nie. Choćby dlatego, że nawet przy ogólnej zgodzie na pomoc publiczną, w Europie nie da się metodami zgodnymi z regulacjami finansowymi finansować firm na taką skalę jak mogą to robić Chiny. Wystarczy wspomnieć, choć to przykład z innej dziedziny, że Państwo Środka wciąż jest największym piratem na świecie. Z innej dziedziny: od wielu miesięcy kraje członkowskie WTO starają się, by Chiny przyznały, że są krajem rozwiniętym, a nie rozwijającym się, bo za taką deklaracją (dobrowolną każdego kraju) idą konkretne ulgi lub ich brak. UE, USA i Japonia wezwały Chiny do przyjęcia zobowiązań dla państw rozwiniętych, czego te konsekwentnie unikają.
Osobiście bardziej podoba mi się pomysł wymuszania wzajemności w biznesie międzynarodowym niż wchodzenia państwa tam, gdzie nie powinno być ono graczem tylko regulatorem.