Nadchodząca rewolucja to blockchain
Przyszłość to nieformalne zatrudnienie w gig ekonomii i niemożność ucieczki, bo będziemy w systemie bloków łańcuchowych. I nie ma guzika „delete”.
Pesymiści zwiastujący nadejście kolejnego kryzysu, który tym razem będzie miał ich zdaniem rozmiary apokaliptyczne, nie lokują pieniędzy w złocie, jak robili to do niedawna. Bitcoin jest nowym zabezpieczeniem. Apokalipsa tymczasem może mieć kształt właśnie technologii łańcuchowej, choć w nieco innym ujęciu.
Zdaniem Matta Levine’a piszącego dla Bloomberga logicznym punktem końcowym gig ekonomii będzie to, że obecny system śledzenia nas przez Facebooka, GPS, aplikacje na iPhonach i Androidach powstanie w technologii bloków łańcuchowych. I choć są start-upy, które zapowiadają eliminację obecnych techgigantów (takich jak Facebook, Google czy firmy płatności) właśnie przez wprowadzenie bloków łańcuchowych, to zdaniem Levine’a będzie odwrotnie — giganty same wprowadzą tę technologię.
Ten sam autor cytuje w innym komentarzu pracę profesora prawa Morgana Ricksa o pieniądzu jako infrastrukturze, która powinna być po prostu dostępna dla wszystkich. Ricks widzi rolę banków centralnych jako usługę publiczną kreowania pieniądza.
Ceny na giełdach tymczasem nadal idą w górę, chińskie władze nadzoru nad rynkiem finansowym tymczasem ogłosiły wprowadzanie programu ograniczenia shadow bankowości. Rynek ten ma wartość ok. 15 bln dolarów i jest postrzegany jako główne zagrożenie stabilności chińskiej polityki. Władze planują wprowadzenie w 2019 roku jednolitych przepisów dla wszystkich uczestników sektora finansowego. Analitycy oceniają ruch pozytywnie, choć może wprowadzić krótkoterminowe turbulencje na rynku. Oczywiście pod warunkiem, że władze faktycznie przeprowadzą zmiany, które były ogłaszane, choć w mniejszym zakresie, już w przeszłości.
Czy ujednolicenie reguł dla sektora finansowego pomoże zmniejszyć rosnące nierówności w chińskim społeczeństwie? To problem całej Azji, który może podważyć społeczną spójność i spowodować polityczne zawirowania, podobnie jak w Europie i USA. Jak pisze Lee Jong-Wha, obecnie na uniwersytecie Korei, wcześniej w Azjatyckim Banku Rozwoju, trend napędzają te same siły rynku, które powodują rozwój azjatyckich gospodarek — otwarta globalizacja i postęp technologiczny. Oba zjawiska, tak jak w reszcie świata, powodują większe zapotrzebowanie na wykształconych pracowników, czym spychają niewykształconych w biedę.
Rozwiązanie leży w bardziej otwartym dostępie do edukacji i miejsc pracy, a wolny rynek nie jest mechanizmem, na którym tu można polegać. Niektóre kraje wprowadzają już środki zapobiegające rozwojowi problemu. Na przykład Południowa Korea podnosi o pomad połowę minimalną płacę i podatki dla najbogatszych firm. Autor przestrzega jednak przed wprowadzaniem egalitarnych polityk długoterminowo, bo może skończyć się jak w Wenezueli, która sprowadziła redystrybucyjne polityki bez rozwiązania strukturalnych problemów gospodarki i zbankrutowała. Najlepszą polityką jest jego zdaniem inwestowanie w młodych.
Wydaje się, że Lee Jong-Wha może mieć rację, bo obecni młodzi ukształtują przyszłość Azji, ale nie tylko. Stanowią bowiem większość w krajach Wschodu. Tak jak wskazują obecne trendy, przyszły rynek pracy będzie opierał się na nieformalnym zatrudnieniu i gig ekonomii, twierdzą Anne-Marie Slaughter (szef think-tanku New America i Princeton University) i Aubrey Hruby (Atlantic Council).
Mają rację, pisząc że nie ma dnia w Waszyngtonie bez konferencji, debaty czy panelu na temat przyszłości rynku i miejsc pracy. Nadchodzą roboty, a z nimi zmiany. Autorki jednak zamiast wróżyć z fusów, wzięły pod lupę dane. I te powiedziały im, że przyszły rynek pracy będą kształtować młode społeczeństwa rozwijających się gospodarek, takich jak Nigeria, Indonezja, Wietnam. Przyniosą one doświadczenie nieformalnego rynku pracy i umożliwionej przez technologię gig ekonomii.
80 proc. ludności świata mieszka bowiem w gospodarkach rozwijających się, dla których charakterystyczne są nieformalny rynek i płynne struktury zatrudnienia. Choć gig ekonomia jest charakterystyczna zarówno dla rozwijających się. jak i zaawansowanych gospodarek, różnicę stanowi to, że w rozwijających się miejsce formalnego pracodawcy zajmują sieci indywidualnych osób lub małych biznesów.
Idzie w górę także cena ropy naftowej i jak wskazują niektórzy analitycy, będzie nadal zwyżkować. Jim O’Neill, dawniej w Goldman Sachs i ministerstwie skarbu Wielkiej Brytanii, przypomina, że szefowie sektora na niedawnej konferencji w Abu Zabi (rodzaj naftowego Davos) uzgodnili, że cena ropy za rok (w listopadzie 2018 roku) będzie wciąż na poziomie ok. 60 dolarów za baryłkę. Tymczasem według O’Neilla wszystko wskazuje na to, że rozwój wypadków w Arabii Saudyjskiej wywinduje cenę na ok. 80 dolarów za baryłkę.
Co więcej, nie należy się jego zdaniem spodziewać, iż zmienność cen ropy uspokoi się wzorem sytuacji na rynkach walutowym, obligacji i akcji firm, bo rynek ropy nie jest zależny od inflacji i polityk monetarnych banków centralnych. Cena ropy wzrośnie, bo wzrośnie zapotrzebowanie z powodu wzrostu gospodarek ośmiu z dziesięciu najbardziej zaawansowanych krajów (wyjątek stanowią Indie i Wielka Brytania). Ze strony podaży chęć Arabii Saudyjskiej do uniezależnienia jej gospodarki od ropy powoduje, że inni uczestnicy tego rynku chcą dodać premię do ceny. OPEC dlatego też musi zdecydować, czy podnieść produkcję ropy. Problem, jaki ma OPEC, to największa niewiadoma rynku – jest nim to, jak duża będzie produkcja amerykańskiej ropy łupkowej.
Nie widać końca szaleństwa brexitu – pisze John Cassidy w New Yorkerze. Wbrew fantazjom brexitowców o stworzeniu z Wielkiej Brytanii Hongkongu z czasów Brytyjskiego Imperium, czyli o posiadaniu dostępu do rynku Unii bez przestrzegania jej praw, stanowisko Unii jest twarde. Jak potwierdził Michel Barnier, cytując brytyjską premier Theresę May, „brexit znaczy brexit”.
Co oznacza, że na przykład banki angielskie stracą europejski paszport, co nie przeszkadza brexitowcom wciąż nie zauważać takich konsekwencji. Sondaże brytyjskiej opinii publicznej wskazują tymczasem, że większość Brytyjczyków głosowałaby obecnie za pozostaniem w Unii. Są też już pierwsze wymierne skutki brexitu, które wyliczają brytyjscy ekonomiści. Wykazują, że decyzja o brexicie podwyższyła inflację kraju o 1,7 punktów procentowych, co przekłada się na koszt 404 funtów szterlingów dla przeciętnego brytyjskiego gospodarstwa domowego rocznie oraz zarobki zmniejszone dla przeciętnego pracownika o równowartość tygodnia rocznie. Inflacja poszła w górę głównie z powodu deprecjacji funta; najbardziej odczuwalna jest w Szkocji, najmniej w Londynie.
Nie ma też bynajmniej odwrotu w administracji Donalda Trumpa od rewizji lub wycofania USA z wielostronnych porozumień handlowych. Pokazała to zdaniem wielu analityków niedawna podróż amerykańskiego prezydenta po krajach Azji, gdzie Donald Trump jasno podkreślał, iż „nie pozwoli on” na dalsze „wykorzystywanie Ameryki” i partnerzy handlowi USA muszą więcej z Ameryki importować. Dlatego zdaniem Billa Emmotta, byłego redaktora naczelnego The Economist, należy się przygotować na wojny handlowe Trumpa.
Wskazują na to przemówienia Trumpa oraz komentarze z jego otoczenia. Na przykład specjalnego wysłannika do spraw handlowych Roberta Lighthizera, który opisał, jak bardzo szkodliwa dla amerykańskiego biznesu i gospodarki jest przynależność USA do Organizacji Handlu Światowego (WTO).
Na koniec — krótkie przypomnienie z Instytutu Petersona, że w przeciwieństwie do zastanawiających się ekonomistów, dlaczego inflacja w USA pozostaje niska, nie ma tu pytania, bo wiadomo „dlaczego”. I w przeciwieństwie do ostrzeżeń przed nadmiernym zaufaniem w krzywą Phillipsa, inflacja zachowuje się dokładnie tak, jak krzywa ta przewiduje.