Trudno będzie zatrzymać globalizację. Nawet Trumpowi

Trudno będzie zatrzymać globalizację. Nawet Trumpowi

Donald Trump wygrał wybory gdyż obiecał podjąć działania, które zatrzymają, a nawet cofną globalizację i jej skutki dla klasy średniej w USA. Czy zapewni to powrót do szczęśliwych dla USA lat 50. I 60. kiedy robotnicy stawali się klasą średnią? Wątpliwe, nawet jeśli uda się zahamować globalizację.


Globalizacja jest atakowana przez polityków lewicowych i prawicowych. Padają oskarżenia, że przyczynia się do rozwarstwienia społeczeństw w krajach bogatych i biednych, pogłębienia nierówności, sprzyja kryzysom finansowym, które mogą zainfekować także kraje prowadzące poprawną, a nawet konserwatywną politykę makroekonomiczną, prowadzi do dezindustrializacji w krajach wysokorozwiniętych i do uzależniania krajów biedniejszych od multinarodowych korporacji.

Krótko mówiąc, globalizacja – wedle powszechnych opinii komentatorów – jest przyczyną wielu problemów ekonomicznych i społecznych, trapiących świat w pierwszych dekadach XXI wieku.

Fale globalizacji

Globalizacja oznacza coraz większą integrację świata, coraz większe przepływy towarów, ludzi, kapitału, idei. Czasami proces ten przyspiesza, a czasami zwalnia lub następuje cofnięcie.

Globalizacja nie jest zjawiskiem ostatnich dekad. Poprzednia jej kulminacja nastąpiła na przełomie XIX i XX wieku i pod niektórymi względami była większa niż ta, którą teraz obserwujemy. Wprawdzie handel zagraniczny w relacji do PKB był niższy niż obecnie, ale według historyka Harolda James’a, wykładowcy na Princeton University zarówno import, jak i eksport kapitału w stosunku do PKB były przed 120 laty większe niż obecnie.

W latach 1870-1890 Argentyna importowała średnio kapitał równy 18,7 proc. jej dochodu narodowego, a Australia 8,2 proc. W latach 90. XX wieku najwięksi odbiorcy kapitału zagranicznego importowali od 2 do 4 proc. PKB. Tuż przed I wojną światową Wielka Brytania eksportowała kapitał w wysokości 7 proc. swego dochodu narodowego. Ten rekord nigdy później nie został pobity – nawet w latach 90. XX wieku, uważanych za okres „rozpasanego globalizmu”.

Podstawowe znaczenie dla przepływów kapitałowych miał wymienialny pieniądz, oparty na złocie oraz silne gwarancje praw własności, które pozwalały na swobodny transfer zysków.

Gdyby ludzie mogli o globalizacji decydować w referendum, większość byłaby zapewne przeciwko niej. Polityka nacjonalizmu gospodarczego i politycznego zwykle jest (dopóki nie zbankrutuje) popularna, gdyż opiera się na „zdroworozsądkowym”, aczkolwiek fałszywym rozumieniu procesów gospodarczych, politycznych i społecznych: daj zarobić swojemu, a nie obcemu, tyle twego, ile zabierzesz innym.

Sprzeciw wywoływały fale emigrantów. W Kanadzie farmerzy protestowali przeciwko „szumowinom z Europy”. W 1917 roku w USA przyjęto ustawę, zabraniającą wpuszczania do USA : „idiotów, imbecyli, słabych na umyśle, epileptyków, osób wykazujących upośledzenie psychopatyczne, pijaków, biedaków, zawodowych żebraków, włóczęgów, gruźlików oraz ludzi cierpiących na inne odrażające, zakaźne choroby, poligamistów, anarchistów, prostytutki, Azjatów …”

I wojna światowa zahamowała globalizację. Gdy w 1929 roku doszło do cyklicznego pogorszenia koniunktury światowej, rządy zaczęły stosować politykę, która przeszła do historii pod nazwą: beggar the neighbour (doprowadź do nędzy sąsiada). Brak międzynarodowej solidarności przekształcił cykliczny kryzys w największą katastrofę gospodarczą (nie licząc wojen) w XX wieku.

Globalny consensus złamały Stany Zjednoczone, przyjmując w czerwcu 1930 roku ustawę Hawleya-Smoota, wprowadzającą cła protekcyjne. W 1932 roku relacja światowych obrotów handlu międzynarodowego do PKB spadła do 10 proc. Według danych Ligii Narodów światowe obroty handlowe spadły z 3 mld dolarów w roku 1929 do 992 mld dolarów w 1933 r. Keynes pisał: „Moje sympatie leżą po stronie tych, którzy chcieliby zminimalizować, a nie zmaksymalizować współzależności gospodarcze miedzy państwami”.

Odwrót od globalizacji popychał rządy ku nacjonalizmowi gospodarczemu i politycznemu, a ostateczną tego konsekwencją była II wojna światowa. Inna rzecz, że globalizacja nie zapobiegła wybuchowi I wojny.

Współczesna globalizacja

Harold James, profesor z Princeton, autor wydanej także w Polsce książki „Koniec globalizacji” twierdzi, że „konsensus waszyngtoński”, czyli globalne reguły gry, na które zgodziła się większość krajów, wcale nie zrodził się w głowach amerykańskich i londyńskich finansistów, lecz dwóch ekonomistów pochodzenia hinduskiego – Deepaka Lala i Jagdisha Bhagwati – zmęczonych „hinduskim tempem wzrostu”, czyli powolnym tempem rozwoju Indii, których rządy przez kilkadziesiąt lat prowadziły politykę nacjonalizmu gospodarczego.

Poprawa równowagi makroekonomicznej, prywatyzacja i otwarcie gospodarek na konkurencję zewnętrzną, umocnienie praw własności przyniosły gospodarczy sukces w wielu krajach. Opanowany został kryzys zadłużenia krajów Ameryki Łacińskiej i Europy Środkowej, dzięki czemu kraje te weszły na ścieżkę szybkiego wzrostu. Jeszcze szybciej rozwija się Azja wschodnia i Indie, które uwolniły się z „hinduskiego tempa wzrostu”. Kraje postkomunistyczne, które zaakceptowały zasady consensusu, skutecznie przeprowadziły transformację ustrojową.

Po wybuchu kryzysu finansowego zbyt szybko zapomnieliśmy o tych osiągnięciach, a globalizacja znów znalazła się pod ostrzałem krytyków.

Współczesnej globalizacji sprzyjały następujące czynniki:

– Włączenie się do światowego rynku dużych obszarów, wcześniej odizolowanych – krajów dawnego ZSSR i Europy Środkowowschodniej, Chin, Indii.

– Powszechne obniżenie ceł importowych i ograniczenie barier pozataryfowych. W 1947 roku podpisano Układ Ogólny w sprawie Taryf Celnych i Handlu (ang. General Agreement on Tariffs and Trade, GATT). Wszedł w życie 1 stycznia 1948 roku. Kolejne rundy rokowań dotyczących ułatwień handlowych doprowadziły do tego, że średnie taryfy celne spadły z 40 proc. w 1947 roku do ok. 3 proc. w 2012 r. Również bariery pozataryfowe zostały złagodzone. W 1995 roku GATT został zastąpiony przez Światową Organizację Handlu, do której należy 160 krajów.

– Wymienialność krajowych walut i zniesienie restrykcji dla płatności międzynarodowych. Zasada ta jest przewidziana w VIII artykule Międzynarodowego Funduszu Walutowego, ale stała się standardem dopiero w ostatnich 30 latach. Nawet kraje rozwinięte utrzymywały przez wiele lat restrykcje wobec pewnych płatności, co w oczywisty sposób utrudniało handel międzynarodowy i przepływy kapitałowe. Inny dostęp do walut zagranicznych mieli nierezydenci, a inny podmioty krajowe, inny turyści, którym przydzielano limit walut, a inny importerzy. Według raportu MFW, w roku 1961 wymogi artykułu VIII spełniało tylko dziewięć krajów europejskich – Belgia, Francja, Niemcy, Irlandia, Włochy, Luksemburg, Holandia, Szwecja, Wielka Brytania. Spoza Europy pełną wymienialność miało wówczas tylko kilka krajów. Restrykcje wobec wymiany japońskiego jena zostały zniesione dopiero w grudniu 1980 roku.

Pełna wymienialność walut i brak ograniczeń dla płatności zagranicznych spowodowały znaczny wzrost przepływów kapitałowych, zwłaszcza w latach 2002-2007. Tuż przed światowym kryzysem wynosiły 12 bln dolarów, czyli ok. 20 proc. światowego PKB. W latach 2008-2009 nastąpił ich gwałtowny spadek. Odpływ zagranicznych kapitałów spowodował kryzys finansowy, zwłaszcza w małych krajach – Islandii, Irlandii, Łotwie.

– Szybsza i tańsza komunikacja i transport. Koszty transportu mogą bardziej ograniczać handel niż taryfy. Według amerykańskich ekonomistów Jeffa Rubina i Benjamina Tala, przy cenie baryłki ropy 20 dol. były odpowiednikiem ceł na poziomie 3 proc.., przy 100 dol. – 9 proc. Mimo wszystko koszt przemieszczania towarów spada dzięki bardziej wydajnym środkom transportu. Rośnie też znaczenie usług, w tym usług przekazywanych elektronicznie.

– Dzięki internetowi możliwa jest darmowa komunikacja między dowolnymi punktami na ziemi. Dostępne są też on-line informacje, wcześniej trudne do uzyskania. Ma to ogromny wpływ na funkcjonowanie społeczeństw.

Uciekające miejsca pracy

Globalizacji towarzyszy ogromny wzrost wydajności w przemyśle. Ten drugi czynnik jest często pomijany w dyskusjach o reindustrializacji. Nawet jeśli będą powstawać nowe zakłady przemysłowe, zatrudnienie w tej branży nie będzie rosło.

Miejsca pracy w przemyśle (zwłaszcza przetwórczym) były uważane przez wiele lat za stabilne, zwłaszcza dla robotników kwalifikowanych, nie mających wyższego wykształcenia. Chronieni byli przez związki zawodowe, korzystali z rozmaitych bonusów, byli częścią klasy średniej

W USA około roku 1910 przemysł tworzył mniej więcej tyle samo miejsc pracy, co rolnictwo (ok. 30 proc. ogółu). Liczba zatrudnionych w rolnictwie szybko spadała, a w przemyśle rosła do roku 1950 (ok. 37 proc. ogółu). Potem zaczęła spadać (chodzi o spadek względny, w proc. ogółu zatrudnionych) i dziś liczba zatrudnionych w przemyśle USA stanowi ok. 20 proc. ogółu zatrudnionych.

Przemysł przetwórczy zatrudnia w USA tylko 8,8 proc. (12 mln osób). Maksymalny poziom zatrudnienia w tym przemyśle został osiągnięty w roku 1978 – 19,4 mln. Od tego momentu trwa spadek bezwzględny, który przyspieszył w roku 1999, co można wiązać z falą globalizacji. Ale proces ten zaczął się długo wcześniej. Między rokiem 1999, a 2009 ubyło w amerykańskim przemyśle przetwórczym ok. 6 mln miejsc pracy. Powstały nowe w usługach, np. w handlu, gastronomii. Są one jednak niżej płatne i mniej stabilne, co jest przyczyną frustracji w USA i, zdaniem politologów, przyczyną sukcesu wyborczego Trumpa.

Prezydent-elekt wskazuje na dwa zjawiska, które powodują kurczenie się miejsc pracy w przemyśle przetwórczym – ujemny bilans handlowy USA z głównymi partnerami oraz „ucieczkę” miejsc pracy na skutek przenoszenia amerykańskich zakładów za granicę. Wini za to wolny handel w ramach porozumienia NAFTA oraz „nieuczciwą” konkurencję Chin, które manipulują swoją walutą.

W kampanii wyborczej groził zerwaniem z NAFTA lub renegocjacją traktatu oraz restrykcjami wobec Chin. Porozumienie NAFTA weszło w życie 1 stycznia 1994. Efektem był szybki wzrost obrotów handlowych, zwłaszcza między USA i Meksykiem i wzrost deficytu handlowego.

11 grudnia 2001 roku Chiny zostały członkiem Światowej Organizacji Handlu, co zaakceptowali prezydenci Bill Clinton i George W. Bush. Kraje należące do WTO nie mogą dowolnie podnosić ceł lub stwarzać dla importu barier pozataryfowych. Skorzystały z tego Chiny, które stały się największym na świecie eksporterem.

Po raz ostatni Stany Zjednoczone miały nadwyżkę w handlu towarami w roku 1975 – niespełna 9 mld dol. Od ponad 40 lat bilans jest ujemny, w roku 2015 wyniósł -762,6 mld dol., czyli 4,2 proc. PKB. Przeszło połowa deficytu przypada na Chiny i Meksyk. Ujemy bilans wymiany Stany Zjednoczone mają też z Niemcami – 74,9 mld dol. Stany Zjednoczone mają jednak dodatni bilans wymiany usług z resztą świata – w 2015 roku wyniósł +262,2 mld dol.

Jak zatrzymać globalizację

Obecną falę globalizacji można powstrzymać, a nawet cofnąć, tak jak to się stało z poprzednią. Kluczową sprawą byłoby wycofanie się Stanów Zjednoczonych ze Światowej Organizacji Handlu oraz ustanowienie restrykcji na przepływy kapitałowe przez kilka ważnych graczy globalnych – np. Chiny, strefę euro, Meksyk, Brazylię, a także Stany Zjednoczone. Gdyby decyzje w tych sprawach podjął amerykański prezydent, wymagałyby one zgody Kongresu. To oczywiście political fiction, ale spróbujmy z grubsza przeanalizować skutki takich decyzji.

Wycofanie się Stanów Zjednoczonych z WTO oraz traktatów o wolnym handlu (przede wszystkim NAFTA) i nałożenie ceł na towary importowane z Chin, Meksyku, Europy wywołałoby wojnę handlową w skali porównywalnej z tą, która miała miejsce w latach 30. XX wieku. Nastąpiłaby fragmentaryzacja handlu światowego. Pozostałyby strefy wolnego handlu (UE, strefa Pacyfiku, bez USA), ale pomiędzy nimi mogłoby dochodzić do napięć. Obniżenie globalnych obrotów handlowych o połowę musiałoby doprowadzić do głębokiej recesji w skali globalnej.

Zerwanie dotychczasowych więzi handlowych i obniżenie globalnych obrotów obniżyłoby poziom konkurencji. W długim okresie efektem byłoby spowolnienie wzrostu gospodarczego oraz wzrost inflacji. Z drugiej strony w krajach wysoko rozwiniętych zaistniałyby warunki do powrotu zakładów przemysłu ciężkiego i przetwórczego, które wcześniej przeniosły się do krajów o niskich kosztach pracy, np. stalowni, elektroniki użytkowej. Koszty produkcji by jednak wzrosły, a tym samym spadłby popyt na krajową produkcję przemysłową. Niewykluczone, że niektóre firmy by na tym zyskały, ale gospodarka jako całość i pracownicy – nie.

Ogromne straty poniosłyby amerykańskie korporacje, które zainwestowały w Meksyku, Chinach i innych krajach, którym USA wypowiedziałyby wojnę gospodarczą. Amerykańskie firmy zainwestowały u południowego sąsiada w postaci inwestycji bezpośrednich 92,8 mld dol. Transfer zysków z tego tytułu do USA wynosi kilka mld dol. rocznie. Z drugiej strony pracownicy meksykańscy wysyłają do swego kraju co roku ok. 25 mld dol. Przerwanie wolnej wymiany handlowej między obu krajami prowadziłoby do zerwania łańcucha kooperacji, na czym ucierpiałyby obie strony.

Amerykańskie inwestycje bezpośrednie w Chinach są znacznie mniejsze (w 2013 roku sięgnęły 3,4 mld dol., a chińskie w USA 5,2 mld dol.). Duże konsekwencje miałoby jednak zerwanie więzi handlowych. Chiński eksport do USA to 4,4 proc. chińskiego PKB, a nadwyżka w handlu z USA to 3,4 proc. PKB. Amerykańskie restrykcje handlowe zadałyby chińskiej gospodarce, która jest w trakcie restrukturyzacji i spowolnienia silny cios. Chińskie spowolnienie odczułaby gospodarka światowa, szczególnie przemysł surowcowy.

Chiny mogłyby wydać wojnę dolarowi. Dziś są największym wierzycielem USA. Niewykluczone, że dolar straciłby pozycję waluty międzynarodowej. Zmniejszenie globalnego popytu na amerykańskie obligacje zmusiłoby rząd USA do szybkiego zrównoważenia budżetu i na krótką metę dałoby impuls recesyjny.

Ograniczenie wymienialności walut tworzyłoby także bariery w handlu międzynarodowym. Spadłyby też przepływy kapitałowe i inwestycje bezpośrednie. Tym samym obniżyłaby się efektywność kapitału w skali globalnej.

Rządom łatwiej byłoby prowadzić politykę makroekonomiczną. Ich gospodarki byłyby w mniejszym stopniu narażone na szoki zewnętrzne, można byłoby ustabilizować kursy walut, być może opierając je z powrotem na parytecie złota. Gospodarki rosłyby wolniej, ale możliwa byłaby skuteczniejsza polityka antycykliczna.

Zerwanie więzów handlowych i wycofanie części inwestycji zagranicznych bardzo mocno odczułyby kraje biedniejsze, co prowadziłoby zapewne do dużych napięć społecznych i politycznych.

Okres przejściowy – od zerwania traktatów handlowych i zawieszenia wymienialności walut do ukształtowania się nowej równowagi w oparciu o bilateralne umowy i regionalne strefy wolnego handlu – obfitowałby w kryzysy polityczne, które dziś są trudne do wyobrażenia.

Witold Gadomski
Źródło: Obserwator Finansowy
Obserwator Finansowy