Niemiecka solidność podupada
"Wyrodukowano w RFN” przez lata oznaczało wysoką jakość i niezawodność. To było podstawą sukcesów niemieckiej gospodarki. Skandale wokół Volkswagena i Deutsche Banku wystawiły na próbę zaufanie do wielkich firm z Niemiec. Niemieckie auta znów są rozchwytywane, ale w przypadku banków nieufność pogłębia się.
„Niemiecka praca o wysokiej jakości i hasło Made in Germany muszą ponownie odzyskać stare, dobre znaczenie na całym świecie. Wysoka jakość niemieckiej pracy zdecyduje o naszej przyszłości” – mówił przed ponad 50 laty Konrad Adenauer, pierwszy kanclerz RFN.
Było to po okresie najintensywniejszego rozwoju gospodarczego, kiedy PKB zachodnich Niemiec wzrósł parokrotnie. Rządzący politycy uznali, że nadszedł moment, by mobilizować rodaków do dalszego wysiłku, bo – jak to określał Ludwig Erhard, twórca niemieckiego cudu gospodarczego – „zmniejszyła się wola walki o jakość”. Równocześnie coraz silniejsza stawała się międzynarodowa konkurencja. Zachodnioniemiecka prasa w dość alarmistycznym tonie donosiła, że w nad Renem sprzedaje się coraz więcej zagranicznych samochodów, maszyn do szycia, a nawet lornetek. Mimo to przyzwyczajeni do sukcesów przedsiębiorcy lekceważąco traktowali konkurentów spoza Niemiec.
Nawet, gdy na początku lat 60. Japończycy skutecznie podbijali niemiecki rynek przyrządów optycznych, koncern Carl Zeiss nie widział żadnych powodów do obaw. „Wielu klientów, którzy nigdy nie myśleli o podobnym zakupie, nabyło teraz tani japoński model. Gdy tylko spostrzegą ograniczenia jakościowe japońskiej lornetki, chętnie zamienią go na lepszą wersję i z reguły będzie to produkt niemiecki” – tłumaczył ze spokojem przedstawiciel Carl Zeiss w tygodniku „Der Spiegel” w 1964 r.
Max Grundig, twórca koncernu elektroniki użytkowej, azjatyckich eksporterów nazywał „masowymi dostawcami urządzeń dla początkujących”. Dziś Grundig istnieje już tylko jako marka wykorzystywana przez turecki koncern produkujący telewizory.
To prawda, że hasło „Made in Germany” kojarzyło się przez ostatnie dziesięciolecia jak najlepiej zarówno w Niemczech, jak i za granicą. Było synonimem rzetelności i solidności. Konsumenci godzili się, by towary oznaczane tym napisem kosztowały więcej. Było również istotnym argumentem w wielu międzynarodowych debatach. W czasie kryzysu w strefie euro wykorzystywali go także politycy, przeciwstawiając niemieckiej sumienności beztroski styl życia krajów południa UE. „Solidarność poprzez Europejski Mechanizm Stabilizacyjny, solidność poprzez pakt fiskalny – oto niemiecka polityka w europejskim interesie” – przekonywał parę lat temu Steffen Seibert, rzecznik rządu Angeli Merkel.
Najlepsze auta świata?
W dwóch branżach niemiecka solidność była ceniona najmocniej – samochodowej i w finansach.
Naśladując niemieckie rozwiązania gospodarcze Grecy mogli uzyskać pomoc z Niemiec, a tym samym szansę na wyjście z kryzysu – uważali Niemcy. „Niemiecka jakość” odgrywała też czasem rolę w dyskusji o transatlantyckim partnerstwie o inwestycjach i wolnym handlu (TTIP). „Nie można dopuścić, by z tego powodu doszło do obniżenia niemieckich i europejskich standardów jakościowych i socjalnych” – apelował dwa lata temu w otwartym liście do niemieckich eurodeputowanych Alain Caparros, prezes koncernu handlowego REWE. Za każdym razem oznaczało to, że przymiotnik „niemiecki” jest synonimem słów „rzetelny”, „niezawodny”, czy „wysokojakościowy”.
Okazało się, że nic nie trwa wiecznie. Dokładnie rok temu pojawiły się pierwsze wątpliwości co do niemieckiej marki, za to od razu na masową skalę. Wówczas wyszło na jaw, że koncern Volkswagen systematycznie manipulował danymi emisji spalin w swoich autach. Niektórzy niemieccy politycy zaczęli się nawet obawiać, że skandal wokół firmy, która była symbolem niemieckiej solidności, może poważnie zagrozić całej niemieckiej gospodarce.
„Nieprawidłowości przy silnikach diesla produkowanych przez nasz koncern są sprzeczne z tym, czym jest Volkswagen” – mówił kilka dni po ujawnieniu skandalu we wrześniu 2015 r. Martin Winterkorn, prezes Volkswagena.
Zarazem mocno przepraszał za zawiedzione zaufanie i niewłaściwe zachowanie firmy. Dawał swoje słowo, że koncern w pełni wyjaśni skandal. Zaraz potem odszedł ze stanowiska, gdy się okazało, że Winterkorn musiał znacznie wcześniej wiedzieć o nadużyciach, był za nie współodpowiedzialny. Oszukańczy proceder nie był zaś jednorazowym aktem, lecz trwał dziesięć lat. Prawdopodobnie już w 2005 r. zaczęto wmontowywać do samochodów koncernu VW software umożliwiający manipulowania danymi dotyczącymi spalin w autach z silnikami diesla. Od tego czasu Volkswagen miał wiele okazji, by go zaprzestać praktyk, które – jak przecież zapewniał prezes spółki – nie były zgodne z jego misją. Nie skorzystał.
Do manipulacyjnych praktyk przyznał się dopiero, kiedy amerykańska Agencja Ochrony Środowiska (Environmental Protection Agency, EPA) opublikowała długą listę zarzutów. Wbrew powszechnym wyobrażeniom okazało się, że amerykańska instytucja znacznie poważniej traktuje standardy ekologiczne niż wzorcowy niemiecki koncern.
Według różnych szacunków skandal będzie kosztować Volkswagena 20-25 miliardów euro, ale przede wszystkim poważną utratę reputacji. Stało się jasne, że niemieccy inżynierowie i menedżerowie przez całą dekadę wprowadzali w błąd swoich klientów, urzędy kontrolne i udziałowców na całym świecie.
Szok w dużej części został przezwyciężony. Po załamaniu się kursu akcji VW jesienią 2015 r. firmie udało się częściowo odbudować wartość i odzyskać klientów. Może się jednak okazać, że to nie koniec kłopotów koncernu i wiara w jego solidność ponownie zostanie osłabiona.
We wrześniu dziennikarze telewizji NDR i WDR oraz dziennika „Süddeutsche Zeitung” ujawnili kompromitujący mail jednego z inżynierów należących do koncernu Volkswagen zakładów Audi, które do tej pory odrzucały zarzuty dotyczące manipulowania danymi emisji spalin. Poczta pochodziła z 2007 r. i została przesłana do dość szerokiego grona odbiorców. Inżynier miał informować, że „zupełnie bez oszukiwania” nie da się dotrzymywać surowych amerykańskich norm emisji spalin. Z kolei według informacji tygodnika „Der Spiegel” szef koncernu Audi już w 2010 r. miał być informowany o manipulacjach.
Sąd sądem, ale sprawiedliwość…
Na początku października „Financial Times” doniósł, że Europejski Bank Centralny w sposób uprzywilejowany potraktował Deutsche Bank podczas realizacji ostatnich stres testów. Zdaniem gazety europejscy kontrolerzy uwzględnili w badaniu 4 mld dolarów ze sprzedaży udziałów w chińskim banku Hua Xia, mimo że transakcja do tej pory nie została zakończona. Chociaż ECB dementował później doniesienie FT, a Deutsche Bank i tak spełniłby wymogi stress testów, to sprawa nabrała rozgłosu i pasowała do aktualnego opisu największego niemieckiego banku.
Oto niedawna duma Niemiec nie jest już nawet w stanie normalnie sprostać kryteriom finansowym, z którymi sobie radzą inne banki w Europie. Być może akurat te zarzuty były na wyrost, ale już nawet niemiecka prasa zastanawia się, „czy można sobie wyobrazić Niemcy bez Deutsche Banku”. „To trudne, ale już możliwe. Bank długo był okrętem flagowym tego kraju, wyrazem niemieckiej solidności, siły niemieckich finansów i gospodarki. Ekonomicznie był tym, czym politycznie nie mogła być Republika Federalna – wielkim mocarstwem i światową potęgą” – komentuje sytuację Dirk Kurbjuweit, wiceszef tygodnika „Der Spiegel”. Dziś bank, który przez prawie półtora wieku symbolizował bezpieczeństwo i stabilność, oceniany jest przez MFW jako największe zagrożenie dla stabilności globalnego systemu finansowego.
Tak, jak w przypadku Volkswagena, przedstawicielom Deutsche Banku trudno jest zrzucić winę na jakąś naturalną katastrofę, czy inną „siłę wyższą” za obecne problemy. To głównie efekt ich własnych decyzji i działań. Tym bardziej, że kryzys finansowy Deutsche Bank przeżył w dość dobrej kondycji. Dopiero później pojawiły się sprawy, które świadczyły o naruszeniu tradycyjnych wartości korporacyjnych. Manipulacje cenami złota i srebra oraz stopami Libor, pranie brudnych pieniędzy, naruszanie przepisów o sankcjach wobec Iranu, Syrii, czy Libii – to tylko część zarzutów, jakie różnego rodzaju instytucje z wielu krajów stawiają Deutsche Bank.
W związku z nimi w ostatnich latach bank zapłacił ponad dziesięć miliardów dolarów na poczet kar i odszkodowań, a już wiadomo, że to nie koniec tych kłopotów. Departament sprawiedliwości USA żąda 14 mld dolarów w ramach ugody za lekkomyślne działania na rynku kredytów hipotecznych, które miały przyczynić się do załamania rynku nieruchomości w Stanach w 2008 r.
Niedawno magazyn „The New Yorker” opisał działalność oddziału Deutsche Bank w Moskwie, który w ciągu kilku lat pomógł osobom z kręgu Władimira Putina wytransferować z Rosji za granicę 10 mld dol. Zdaniem wpływowego amerykańskiego tygodnika bank nie może się przedstawić jako ofiara decyzji jednego ze swoich top-menedżerów i uchylić się od odpowiedzialności, gdyż skala zjawiska była tak duża, że powinny były zadziałać odpowiednie wewnętrzne systemy bezpieczeństwa.
Kryzysy i skandale w renomowanych firmach to nie jest niemiecka specyfika, to raczej cecha naszych czasów. W Niemczech są one jednak szczególnie widoczne, bo kontrastują z tradycyjnymi wartościami łączonymi z tamtejszą gospodarką – uczciwy kupiec, rzetelny rzemieślnik i skromny ciułacz symbolizowały Niemcy na całym świecie. W epoce globalizacji te wzorce są zastępowane przez inne, pozwalające na bardziej ryzykowne działania i większe zyski.
Z drugiej strony niektóre dawne recepty rzeczywiście są już przestarzałe. Sukcesu na pewno nie gwarantują paternalistyczne podejście do pracowników i klientów, autokratyczny styl zarządzania i nadmierna pewność siebie. Nowe określenie misji oraz zdefiniowanie kluczowych wartości nadal pozostaje poważnym wyzwaniem dla wielkiego niemieckiego biznesu.
Jak pokazuje ostatnie badanie E&Y Niemcy w znacznie większym stopniu niż obywatele innych krajów utracili zaufanie do swoich banków. Jeszcze kilka lat temu podobne zjawisko byłoby niemożliwe. Przy okazji kryzysu Deutsche Banku regularnie przypomina się, że źródłem kłopotów była decyzja o globalnej ekspansji podjęta w latach 90. Wówczas dawna kultura niemieckiej bankowości zaczęła stopniowo ustępować mentalności bankierów inwestycyjnych z londyńskiego City i nowojorskiej Wall Street. Przez pewien okres dawało to zyski najwyższe w niemal 150-letniej historii banku, które teraz przemieniły się w rekordowe straty.
Czy winnymi niemieckich kłopotów są więc Anglosasi? Bynajmniej. W artykule o nadużyciach w moskiewskiej filii Deutsche Bank „The New Yorker” zwraca uwagę na kodeks etyczny, jaki w 2013 r. nałożyła na siebie ta finansowa instytucja, szczególnie na zdanie: „Robimy to, co słuszne, a nie tylko to, co dozwolone.” W kraju, który wydał Maxa Webera, autora dzieła „Etyka protestancka a duch kapitalizmu”, brzmi to jak złamanie podstawowych zasad etyki.
Niemieckie firmy miały w przeszłości jeszcze większe problemy z reputacją. Oznaczenie Made in Germany wprowadzono pod koniec XIX w. nie po to, by się chwalić, lecz by chronić konsumentów przed tandetnymi niemieckimi wyrobami. Zrobiły to brytyjskie władze, gdy rynek imperium zalewały tanie i byle jakie narzędzia krawieckie z Niemiec. Od tego czasu historia nie raz zatoczyła już koło.
Możliwe więc, że negatywne skojarzenia z niektórymi markami z Niemiec szybko się skończą. Nadal przecież o niemieckiej niezawodności zaświadcza piłkarska reprezentacja tego kraju, a „niemiecka chemia” niezmiennie jest w Polsce symbolem najwyższej jakości proszku do prania.
O odzyskanie „twarzy” kraju starają się także niemieccy politycy, którzy wspierają gospodarcze czempiony, a w razie potrzeby chronią je przed surowymi administracyjnymi sankcjami.