100 dni Donalda Trumpa
Krytyka urzędowania Donalda Trumpa jest łatwa — nie przestawił gospodarki USA na nowe tory w sto dni, co zapowiadał, ani nie przedstawił planów tego zwrotu. Ameryka czeka jednak na zmiany, choć może nie całkiem takie, jakich chce prezydent.
Nawet przedstawiony tuż przed upływem 100 dni prezydentury plan cięć podatkowych jest zaledwie kolejnym balonem próbnym z listy życzeń Białego Domu. Nie ma bowiem jak dotąd koherentnego programu, który wprowadzałaby administracja Trumpa. Ani programu inwestycji infrastrukturalnych, ani wycofania finansowych regulacji i Obamacare, ani renegocjacji umów handlowych, ani nawet budowy muru na granicy z Meksykiem. Zdaniem obserwatorów administracja dopiero zaczęła prace nad własną wizją, czyli uzgadnianie tego, co chciałaby wprowadzać. Na rezultaty trzeba poczekać przynajmniej do końca lata. Tymczasem wiele wskazuje, że Amerykanie oczekują nieco innych rozwiązań niż te proponowane przez Trumpa. Pokazuje to rynek pracy i wymagania, które stawia przed biznesem konkurencja.
Cięcia podatków sensowne, ale…
Amerykanie chcieliby ożywienia gospodarczego w rodzaju reaganowskiego boomu. Wprowadzone przez Ronalda Reagana cięcia w stawkach podatkowych i wydatkach na świadczenia społeczne plus wycofanie wielu regulacji biznesu szybko doprowadziły do podwojenia ówczesnego tempa wzrostu PKB do 4,6 proc. rocznie.
Gospodarka za prezydentury Baracka Obamy rosła – jak pisano wielokrotnie – najwolniej w całej powojennej historii USA — średnio 1,47 proc. rocznie, przy średniej z lat 1948-2008 — 3,4 proc. Wielu ekonomistów wskazywało, iż słabszy wzrost był wynikiem kryzysu 2008 roku, ale krytycy przypominają, że skończył się on już w 2009 roku, a gospodarka nie odbiła tak jak po poprzednich spowolnieniach. Nie odbiła, bo obciążają ją wydatki federalnego rządu, które od 2000 roku są wyższe niż dochody.
Największym źródłem dochodów są podatki, które w 2016 wynosiły 1,5 bln dolarów, czyli równowartość 8,4 proc. PKB. W 2016 roku USA miało trzecią najwyższą na świecie stawkę podatków korporacyjnych — 39 proc. Trump chce zmniejszyć ją do 15 proc.
Niezależna Tax Foundation szacuje, że takie cięcie przyniosłoby 7-8-proc. wzrost PKB w ciągu najbliższej dekady. Pomogłoby to uwolnić ok. 20 proc. kapitału dla inwestycji oraz stworzyć 1,8 mln miejsc pracy. Według ekspertów fundacji, jak również całej rzeszy ekonomistów, jednocześnie konieczne są jednak polityki offsetowe, czyli cięcia wydatków, aby mniejsze dochody nie powiększyły deficytu budżetowego.
Projekt przedstawiony właśnie przez Biały Dom zakłada, że zmniejszenie podatków zrównoważy pobudzony wzrost gospodarczy, ale z całą pewnością jest to założenie dyskusyjne. Wyliczenia Tax Foundation nie biorą też pod uwagę planów powiększenia wydatków rządu, które przyniosłoby uruchomienie programów inwestycji infrastrukturalnych (wciąż w sferze zapewnień, że będą przedstawione). Te miałyby przynieść zwiększenie zatrudnienia.
7 mln mężczyzn bez pracy
Wskaźnik bezrobocia w USA jest najniższy od maja 2007 roku i wynosi 4,5 proc. Daje to Rezerwie Federalnej prawo mówienia o pełnym zatrudnieniu. Niestety w marcu powstało tylko 98 tys. nowych miejsc pracy, co było rozczarowujące, bo w lutym i w styczniu przyrost ten wynosił dwukrotnie więcej (ponad 200 tys.). Zatrudnienie najbardziej wzrosło w produkcji przemysłowej, a najwięcej miejsc pracy zniknęło z sektora sprzedaży detalicznej.
Problem jednak w tym, że wskaźnik aktywności zawodowej jest najniższy od lat 70. XX wieku i oscyluje w okolicach 60 proc. wszystkich osób (niezależnie od płci) w wieku produkcyjnym. Nie pracuje ponad 7 mln mężczyzn w wieku produkcyjnym. Pół wieku temu wskaźnik zatrudnienia tej grupy wynosił 98 proc., dziś to już tylko 88 proc. Dlaczego?
Ekonomista z George Mason University Tyler Cowen w swojej ostatniej książce „The Complacen Class: The Self-Defeating Quest for the American Dream” twierdzi, że Amerykanie stali się leniwi. Nie są tak przedsiębiorczy jak kiedyś i nie podejmują ryzyka tworzenia nowych firm. Liczba start-up-ów jest obecnie o około jedną trzecią niższa niż w rekordowych latach 1987 i 2006. Wtedy powstawało ponad 610 tys. nowych firm rocznie; dziś jest to 450 tys. Amerykanie są też mniej wydajni w pracy — wskaźnik wydajności w latach 90. XX wieku rósł średnio o 2,2 proc. rocznie, w latach dwutysięcznych o 2,6 proc., a obecnie tylko o 1 proc.
Jednym z powodów rozleniwienia Amerykanów zdaniem Tylera jest technologia, która czyni życie wygodnym i przyjemnym bez konieczności wychodzenia z domu. Zdaniem innych ekonomistów zakładaniu firm nie sprzyjają też warunki zewnętrzne, np. nadmiar regulacji i wysokie podatki. Tyler przekonuje, że zgodnie z danymi historycznymi marazm kończyły wojny albo naturalne klęski. Teraz być może ducha Amerykanów mogłyby ożywić zmiany zapowiadane przez Donalda Trumpa, na przykład cięcia podatkowe. Jednak inne idee prezydenta nie całkiem pasują do oczekiwań i wymagań tego rynku.
Górnicy nie chcą wracać do kopalń
Donkiszoterią są na przykład plany Trumpa dotyczące sektora energetycznego. Prezydent zalecił rewizję tzw. Clean Power Plan, czyli zestawu regulacji wprowadzonych przez Obamę mających na celu zmniejszenie zanieczyszczenia środowiska dwutlenkiem węgla przez producentów energii. Wiadomo, że Trump chce wycofać te regulacje, aby – jak uzasadniał – przywrócić pracę górnikom węgla kamiennego. Rzecz w tym, że wycofanie ustawy będzie kosztowało Amerykę w najbliższej dekadzie 100 mld dolarów, a górnicy i tak nie chcą wracać do kopalń. Są na tyle świadomi postępu technologii, że nie chcą pracy skazanej na wymarcie.
To, że w sektorze energii przyszłością są odnawialne jej źródła, jest już banałem. Boom łupkowy przyniósł Ameryce tanią ropę, ale przede wszystkim tani gaz ziemny, który jest największym źródłem produkcji energii. Węgiel jest na drugim miejscu tuż przed reakcją jądrową, a na czwartym jest siła wiatru.
W ubiegłym roku wiatr „przeskoczył” energię pochodzącą z elektrowni wodnych i dziś zasila domostwa 24 mln Amerykanów, a za dwa lata będzie mieć dwa razy więcej odbiorców. Na tym rodzaju energii szczególnie może skorzystać amerykańska wieś i rolnictwo. Cena energii wietrznej spadła w ciągu ostatnich siedmiu lat o 66 proc., bo zwiększyły się moce produkcyjne turbin. Sektor zatrudnia ponad 100 tys. osób, a liczba techników turbin wietrznych jest najszybciej rosnącą grupa zawodową w statystyce pracy (za dwa lata zatrudnienie ma sięgnąć ćwierci miliona osób). Nie ma szans na to, aby udusić rozwój tego sektora. 91 proc. energii wietrznej jest konsumowane na wsi, a dziesięć kongresowych okręgów, w których dominuje ta energia, jest w rękach Republikanów.
Technologia przeczy ideom Trumpa
Technologia powoduje także inne strukturalne zmiany, które zachodzą na tyle szybko, że wiele firm nie zdąża ich zauważyć. Przykładem są sieci detaliczne. 2015 rok był zły dla nich, ale większość szefów tych sieci uznało, iż spadek dochodów spowodowała nadzwyczaj ciepła pogoda (czyli konsumenci nie kupowali produktów przydatnych na chłody). Wniosek był błędny i w tym roku sieci sprzedaży detalicznej na potęgę zamykają sklepy albo nawet bankrutują. Dotąd zamknięte zostały sklepy o łącznej powierzchni ok 4,6 mln mkw. (prawie 50 mln stóp kw.) Powód jest jeden — Amazon, którego obroty rosną proporcjonalnie do pogłębiającego się kryzysu sieci.
Zjawisko jest częścią procesu przechodzenia od gospodarki XX wieku do tej opartej na technologii — automatyzacji produkcji i internecie, która przyspieszyła proces spadku dochodów średniej klasy. I jak wskazuje Jack Ma, nie-Amerykanin, szef i współtwórca firmy AliBaba, największej chińskiej sieci e-commerce, nie ma odwrotu od tego trendu. Ma krytykuje tych, którzy nie rozumieją (albo nie przyjmują do wiadomości), że chmura komputerowa i automatyzacja są dziś już niezbędne dla biznesu.
To także część globalnego zjawiska jakim są tzw. łańcuchy dostawcze. Natura tego zjawiska powoduje, że zapewnienia Trumpa, że taryfy na import stali przywrócą miejsca pracy w USA, są chybione. Może przywrócą na moment, ale wyższe ceny, jakie wymuszą na końcowym produkcie, w ostatecznym rachunku będą powodować redukcje zatrudnienia.