Problemem nie są nierówności, ale perspektywy

Problemem nie są nierówności, ale perspektywy

Nierówności gorąco rozgrzewają dziś debatę ekonomiczną w całym świecie. Najczęściej postrzega się je przez pryzmat 1 proc. społeczeństw osiągających najwyższe dochody. Nie będzie to popularne, ale nierówności dochodów, także w Polsce, albo utrzymują się na tym samym poziomie, albo wręcz spadają.


Globalny obraz może wydawać się dość zaskakujący bowiem nierówności ekonomiczne dość dramatycznie w świecie spadają. Towarzyszy temu stagnacja dochodów najbogatszych 25 proc. ludzi na świecie – z wyjątkiem najbogatszego 1 proc., który bogaci się dość dynamicznie.

Na rysunku cała sytuacja przypomina słonia z uniesioną trąbą.

Z równościowego punktu widzenia sprawy wyglądają nieźle: biedni się bogacą; bogaci, już nie tak bardzo. Histeria wokół nierówności wynika z faktu, że bogaty Zachód widzi w swym społeczeństwie tylko część tego wykresu. Najbiedniejsi w tych społeczeństwach są mniej więcej w 70 percentylu światowego rozkładu dochodu, więc z ich perspektywy ten wykres wygląda inaczej.

Z tej właśnie perspektywy nierówności dramatycznie rosną, a jedynymi beneficjentami (poza najbiedniejszymi) są superbogacze. Stąd powodzenie wszelkich ruchów occupy – nazywających się także ruchami 99 proc. – w opozycji do 1 proc. najbogatszych rzekomo zbierających całą śmietankę. W rzeczywistości są to raczej ruchy 25 proc. najbogatszych niezadowolonych ze stagnacji ich dochodów, co wynika w dużej mierze z bogacenia się 75 proc. najbiedniejszych.

Partie lewicowe powinny być z takiego obrotu spraw zadowolone i tłumaczyć, że zmierzamy w kierunku większej sprawiedliwości społecznej. Faktycznie jednak takie tłumaczenie jest politycznie nie do przyjęcia w bogatych krajach Zachodu, dużo lepiej sprawdza się rozgrzewanie resentymentów. A jest to taktyka na tyle skuteczna, że narracja ta rozlewa się na inne kraje, gdzie nie obserwujemy pogłębiania się nierówności – jak choćby w Polsce, gdzie w zależności od metody pomiaru, albo utrzymują się one na tym samym poziomie, albo wręcz spadają.

Jednym ze wskaźników to prezentujących jest współczynnik Gini. Przyjmuje on wartości od 0 do 1 gdzie 0 oznacza, że wszyscy zarabiają tyle samo, zaś 1 gdy jedna osoba zarabia wszystko co jest do zarobienia, reszta zaś nie otrzymuje nic. Wskaźnik ten można użyć także do obliczenia nierówności majątkowych – wtedy zamiast dochodu używamy majątek. Jest wiele matematycznych sposobów na jego obliczenie. Ja napiszę o tym najczęściej spotykanym.

Po pierwsze musimy porównać dochody każdej pary osób i wyznaczyć ich różnicę (zawsze jako wartość dodatnią). Następnie sumę tych różnic dzielimy przez sumę wszystkich dochodów. Wyobraźmy sobie sytuację, w której liczymy ten współczynnik dla 4 kolegów.

Wyraźnie widzimy, że im nierówności większe tym wyższy współczynnik Gini. Która z sytuacji jest najlepsza? Tego niestety debata o nierównościach nam nie mówi. Słyszymy, ze nierówności rosną i to jest złe, bo powinny spadać. Ale do jakiego poziomu? Pełna równość nie wydaje się z ekonomicznego punktu widzenia rozwiązaniem optymalnym, bo odbiera motywację do aktywności ekonomicznej. Zatem na jakim poziomie powinniśmy się zatrzymać? Tego nikt nie artykułuje, a to kluczowe pytanie, by obniżając nierówności nie przedobrzyć. A kto wie, może obecny poziom nierówności jest za mały, a nie za duży? Bez teorii normatywnej wiele tu nie zdziałamy.

Wydaje się, ze rosnące nierówności przynajmniej częściowo wynikają z tego, że pojawił się potencjał do ich wzrostu. Teoretycznie Gini może osiągnąć wartość 1 gdy jedna osoba zarabia wszystkie pieniądze, reszta zaś nie ma nic. W praktyce jednak każda osoba musi średnio zarobić dość by przeżyć, bo inaczej wypadnie z populacji. Zatem sytuacja, w której ktoś nic nie zarabia nie jest możliwa do utrzymania i tylko nadwyżka ponad minimum może być swobodnie rozdystrybuowana. Dlatego też można spodziewać się, że społeczeństwa biedne będą dużo bardziej egalitarne niż bogate.

Spróbujmy zaobserwować to na przykładzie. Wyobraźmy sobie kraik zamieszkany przez 1000 osób. Każda z nich by przeżyć potrzebuje co miesiąc 500 złotych. Średnio zatem taki kraj musi wypracowywać minimum 500 000 złotych. W sytuacji takiej każdy musi otrzymać tyle samo, bo inaczej sytuacja nie będzie stabilna. Maksymalny Gini będzie wynosił 0. Co się jednak będzie działo kiedy dochody będą rosły?

Wyraźnie widać, że kiedy rosną dochody to i maksymalne nierówności mogą być większe. Zatem szybkie bogacenie się może powodować wzrost nierówności odpowiedni dla struktury gospodarczej (co nie znaczy, ze optymalny z innych punktów widzenia), wcześniej nieosiągalny ze względu na twarde ograniczenia. Taką sytuację najwyraźniej obserwowaliśmy w Polsce kiedy w latach 90. z szybkim wzrostem gospodarczym rosły także nierówności, by ustabilizować się na poziomie znacznie niższym niż maksymalny możliwy.

Dyskusja o nierównościach nie jest tak prosta jakby się mogło wydawać i opiera się niestety głównie na emocjach. Wiele kwestii pozostaje do ustalenia. Nie wiemy jaki jest optymalny poziom nierówności. Nie wiemy jakie mechanizmy przyczyniają się do jej zmian. Wydawało się, że wyjaśnienia da monumentalna praca Pikettego „Capital in the twenty-first century” (2014), ale ostatnie badania pokazują, że zaproponowane przez niego modele nie znajdują uzasadnienia w rzeczywistych procesach.

Istotne jest także rozpatrywanie intersującego nas zakresu geograficznego: rozmawiamy o nierównościach na mojej ulicy? W mojej miejscowości? Województwie? Kraju? Regionie? Kontynencie? A może na świecie? Bo w jednych zauważymy rosnące nierówności, w innych zaś malejące. Prezentowany dobór będzie zwykle odzwierciedlał to, co pasuje do światopoglądu interlokutora.

Tomasz Kasprowicz
Źródło: Obserwator Finansowy
Obserwator Finansowy