Spór o gospodarkę (chińsko)rynkową

Spór o gospodarkę (chińsko)rynkową

Formalnie jest świetnie - Chiny są drugim po USA partnerem handlowym UE, dając ponad 20 proc. w jej obrocie towarowym. Obroty te sięgają w obie strony miliarda euro dziennie. Wygląda więc na to, że jesteśmy na siebie skazani, mamy wielkie plany, a jednak w relacjach Brukseli z Pekinem zgrzyta.


Nikt nie ma wątpliwości, że po obu stronach stoją intratni dla siebie partnerzy, a strona unijna bierze też pod uwagę fakt, że w ambitny plan Junckera (mający być wprowadzony w życie do 2018 r., zakładający 315 mld euro na rozwój) aktywnie z zewnątrz zaangażowały się jedynie Chiny. Te Chiny, które – co też się w Brukseli dostrzega – rozpoczęły już implementację strategicznej wizji mającej na celu budowę Nowego Jedwabnego Szlaku – drogą lądową i morską – zmierzającego do Europy. Lądowy ma kończyć się gdzieś w Niemczech i Holandii, a morski w Pireusie, a może i Wenecji.

Brak zgody na automat

Wygląda więc na to, że jesteśmy na siebie skazani, mamy wielkie plany, a jednak w relacjach Brukseli z Pekinem zgrzyta.

Zaczęło się w listopadzie ubiegłego roku, gdy Parlament Europejski opublikował specjalnie przygotowaną analizę prawno-ekonomiczną na temat przyznania Chinom statusu gospodarki rynkowej (Market Economy Status – MES). Przypomniano w niej, że zgodnie z umową o przystąpieniu ChRL do Światowej Organizacji Handlu (WTO) w grudniu 2001 r., a szczególnie jej artykułem 15, paragraf d, Chiny po 15 latach, czyli dokładnie 11 grudnia 2016 r. automatycznie otrzymają status gospodarki rynkowej (chyba że stanie się to wcześniej).

Przyspieszenia nie było, bo po kryzysie na światowych rynkach z 2008 r., a szczególnie w ramach potężnego pakietu inwestycyjnego w wysokości 4 bilionów juanów (ok. 586 mld dolarów) na stymulację rozwoju chińskiej gospodarki w dobie kryzysu, rola państwa, sektora państwowego i państwowego interwencjonizmu wzrosły (jak wykazują statystyki i analizy). Tym samym, nawet mowy o nadaniu MES Chinom wcześniej nie było.

"WTO nigdzie dokładnie nie definiuje gospodarki rynkowej i nie określa kryteriów, które decydują, czym dokładnie ona jest. Pozostaje pole do interpretacji i ewentualnego sporu."

Teraz jednak zbliża się automat, czyli 11 grudnia, więc pojawił się spór. Wspomniany raport Parlamentu Europejskiego nadał ton, pisząc wprost: „interpretacja artykułu 15 (d) pozostaje kontrowersyjna”. Wskazano przede wszystkim na to, iż nadanie MES jest ściśle powiązane z kwestią procedur antydumpingowych. Tymczasem statystyki są dramatyczne w wymowie. Według danych WTO w okresie od połowy 2014 r. do połowy 2015 r. aż 28 proc. wszystkich procedur antydumpingowych na świecie dotyczy Chin. Ze wspomnianego raportu Parlamentu Europejskiego wynika, że w latach 1994-2014 na wszczętych na całym świecie 690 procedur antydumpingowych aż 166 przypadało na Chiny. Maja one status niesławnego lidera; druga w zestawieniu była niestety UE, a trzecia Korea Południowa.

Dlatego UE nastroszyła się i nawet Jean-Claude Juncker, szef Komisji Europejskiej, mówił w maju na szczycie G-7 w Tokio: „Wszyscy powinni wiedzieć, że jeśli ktoś narusza zasady rynku, to Europa nie pozostanie bezbronna”. Komisarz ds. handlu Cecilia Malström natomiast stwierdziła niedawno w Brukseli: „To nie my decydujemy o tym, czy Chiny są czy nie są gospodarką rynkową.”

Stany mówią: nie

Pierwszy zasadniczy problem polega na tym, że WTO nigdzie dokładnie nie definiuje gospodarki rynkowej i nie określa kryteriów, które decydują, czym dokładnie ona jest. Pozostaje pole do interpretacji i ewentualnego sporu. Ten fakt natychmiast wykorzystują do swych celów Chiny, argumentując: jeśli podpisaliśmy umowy o wolnym handlu z RPA, Singapurem, Australią i Nową Zelandią, które traktują nas jako gospodarkę rynkową, to czemu inaczej podchodzą do nas Waszyngton, Toronto, Bruksela i Tokio.

Stany Zjednoczone jednoznacznie stwierdziły: nawet po 11 grudnia 2016 r. nie przyznamy Chinom MES, „to jest wykluczone” – stwierdzono w oficjalnym oświadczeniu na ten temat. Teraz toczy się bój o to, co zrobi z tym fantem Bruksela. Głosowanie 12 maja w Parlamencie Europejskim, mocno niekorzystne dla Chin (546 za nieprzyznawaniem im MES, tylko 28 przeciw, przy 77 wstrzymujących się), oraz dość wyraźne zamiatanie tej sprawy pod dywan przez Komisję Europejską nie wróżą najlepiej. Do grudnia do porozumienia może nie dojść.

Jest to tym bardziej prawdopodobne, że istnieje autentyczna podstawa do wzrostu europejskich obaw. Chodzi o potężną chińską nadprodukcję stali i obawy, że zaleje ona europejskie rynki. Według danych Banku Światowego Chiny aktualnie dają 50 proc. całej światowej produkcji stali (oraz 55 proc. aluminium i aż 60 proc. cementu). Co istotne, eksport tych produktów wzrósł w ostatnich trzech latach niebotycznie, do poziomu 107 mln ton, co oznacza sumę wyższą niż roczna produkcja stali w USA.

Według różnych szacunków przypuszcza się, że od 300 tys. do 3 mln osób w Europie może stracić pracę z powodu zalania rynku tanią chińską stalą. Ekspert Europejskiej Rady ds. Stosunków Międzynarodowych (ECFR) François Godement napisał niedawno w specjalnej analizie na ten temat: „Wsparte przez potężne państwowe kapitały chińskie firmy mogą kupować wielkie europejskie kompanie, takie jak Pirelli, Volvo czy Syngenta, podczas gdy europejskie firmy nie mogą robić tego samego w Chinach”.

Chodzi więc o asymetrię – w dostępie do rynku, jak i w dostępie do kapitałów stojących za fuzjami i przejęciami mocno ostatnio forsowanymi przez Chiny.

Europejskie wymogi

Na razie spór toczy się też na nieco innej płaszczyźnie niż stal. Na szesnastym szczycie UE – Chiny 13 listopada 2013 r. zdecydowano się rozpocząć negocjacje nad dwustronną wszechstronną umową o inwestycjach (Comprehensive Agreement on Investment – CAI). Teraz, w świetle rosnącej obecności chińskich kapitałów na unijnych rynkach, a także w perspektywie implementacji Jedwabnego Szlaku, strona unijna mocno naciska, by jak najszybciej doszło do finalizacji tego porozumienia.

Na razie Bruksela nawet nie chce słyszeć o – forsowanej przez stronę chińską, nawet z docelową datą 2020 roku – dwustronnej umowie o wolnym handlu. Najpierw inwestycje i CAI, potem wolny handel – brzmi aktualna brukselska mantra, która oczywiście nie do końca zadowala stronę chińską.

UE nie chce rozmawiać o wolnym handlu również dlatego, że ma w kontaktach z Chinami poważny problem: stale rosnące ujemne saldo w tych relacjach, które na koniec 2015 r. sięgnęło rekordowej sumy 180 mld euro. Nawet Niemcy, zawsze dbające – i to skutecznie – o równowagę w handlu, ostatnio zaczynają notować w kontaktach z Chinami niedobory. Chińska oferta towarowa, a od niedawna nawet inwestycyjna, nadal jest bowiem tańsza, a przy tym coraz bardziej atrakcyjna.

"Na razie Bruksela nawet nie chce słyszeć o – forsowanej przez stronę chińską – dwustronnej umowie o wolnym handlu.Na razie Bruksela nawet nie chce słyszeć o – forsowanej przez stronę chińską – dwustronnej umowie o wolnym handlu."

Tymczasem, na co mocno skarży się strona unijna, Chińczycy bezustannie wprowadzają ograniczenia na dostęp do swojego rynku, wprowadzają kwoty importowe, nie dopuszczają do przejęcia pakietów kontrolnych przez obcokrajowców, mnożą przepisy, a nawet restrykcje, więc w takich okolicznościach nie ma mowy o prawdziwie wolnym handlu.

Główne europejskie zarzuty są jasno zdefiniowane. Zgodnie z nimi Chiny:

  • są nietransparentne,
  • w polityce przemysłowej i stosowaniu barier pozataryfowych stosują rozwiązania dyskryminujące zagranicznych inwestorów i przedsiębiorców,
  • jako państwo mocno interweniują w gospodarkę, a przy tym wspomagają wielkie państwowe konglomeraty, często mające charakter monopolistyczny w danej branży, przez co faworyzują w finansowaniu wielkie firmy, a degradują małe i średnie przedsiębiorstwa oraz prywatny biznes,
  • nie gwarantują odpowiednich zabezpieczeń instytucjonalno-prawnych dla przestrzegania praw własności intelektualnej.

Ta lista czasami jest rozszerzana, np. o konieczność powołania „prawdziwego sektora bankowego, który będzie funkcjonował niezależnie od państwa” (to jedna z pięciu rekomendacji Parlamentu Europejskiego przed głosowaniem w maju), ale już wiadomo, o co w gruncie rzeczy chodzi.

Problem polega na tym, że chińska gospodarka i tamtejszy kapitalizm „o chińskiej specyfice”, z mocnym państwowym interwencjonizmem, w dużej mierze nie odpowiada i nie pasuje do modelu stosowanego w UE. A tymczasem WTO, jak wspomniałem wyżej, nie ma do końca sprecyzowanych przepisów na ten temat.

Ważne, kto przegra

Zapowiada się więc twardy bój, z nie do końca znanym wynikiem. Nie wiadomo bowiem, co zwycięży po europejskiej stronie, która stawia warunki i przeszkody. Czy jak dotąd chęć sięgania po tańsze i łatwo dostępne chińskie towary? A może będzie dokładnie odwrotnie i jak w przypadku przemysłu stalowego wygra argumentacja na rzecz obrony własnych przedsiębiorców i branż oraz miejsc pracy?

Na chwilę obecną nie wiadomo, co się stanie, bo Komisja Europejska daje sprzeczne sygnały, a państwa członkowskie – chciałoby się powiedzieć: jak zwykle – są w tej materii podzielone. Wielka Brytania, Szwecja i Węgry były za MES dla Chin, a stojące na stali Włochy zdecydowanie przeciw. Jest natomiast więcej niż pewne, że w jeśli po 11 grudnia MES nie zostanie Chinom udzielone, rozpoczną one procedury sądowe i będą dochodzić swych praw, co już jasno i otwarcie zapowiadają.

W stosunkach UE – Chiny, dotychczas wydawało się nudnych i dotyczących głównie handlu, zapowiada się okres dynamiczny, ale też niezmiernie ważny, bo chodzi o dwa z trzech (obok USA) największych organizmów handlujących na globie. Chodzi też o zderzenie największego światowego rynku z największym producentem przemysłowym na świecie, jakim już są Chiny. Dlatego Francois Godement jako pierwszą rekomendację w swoim studium wymienia propozycję, by Rada Europejska nadała jednak Chinom MES. Albowiem – i co do tego akurat panuje zgodność – brak porozumienia może mieć negatywne skutki tak dla światowego handlu, jak i światowej gospodarki.

Bogdan Góralczyk
Źródło: Obserwator Finansowy
Obserwator Finansowy